Początek wojny: Ucieczka z Chorzowa

3 września 1939 r. tuż przed wkroczeniem Niemców do Chorzowa, Wincenty Spaltenstein wraz z żoną Kazimierą oraz synem Lesławem postanowił opuścić miasto. Dołączywszy do rzeszy uciekinierów, rodzina Spaltenstein udała się na wschód licząc na spotkanie z wojskami polskimi, które stawią czoła Niemcom. Wincenty Spaltenstein tak zrelacjonował te wydarzenia:

Tuż pod Dębem (obecnie dzielnica Katowic) zauważyliśmy pierwszą ofiarę wojny. Były to na wpół zwęglone zwłoki żołnierza polskiego, który zabił się w wypadku motocyklowym. Ponieważ pochodził przypadkowo z tejże miejscowości, otaczali członkowie rodziny i znajomi miejsce tragicznego wypadku płacząc i zawodząc. Na szosie zaczęły pojawiać się małe oddziały wojska polskiego, ostatnie patrole ściągane pospiesznie z odległych placówek i coraz liczniejsze grupy uciekinierów cywilnych. Za Katowicami grupy te urosły tak bardzo, że cała szosa była przepełniona tłumami. Szli piesi, obładowani plecakami, tobołami, walizkami lub pchając ręcznie wózki z dobytkiem; jechali rowerzyści, posuwały się wozy lub przemykały się przez mrowie ludzie ostrożnie samochody osobowe, ciężarowe i autobusy, przepełnione do ostatniego miejsca. Była to istna wędrówka ludów, zgrzanych, spoconych, podenerwowanych i przygnębionych. Kurz unosił się w powietrzu, a słońce prażyło niemiłosiernie z lazurowego nieba. W rowach i na przybrzeżnych łąkach wysiadywali zmęczeni, zjadając zabrane zapasy chleba i popijając je wodą, a przyglądając się smętnemu korowodowi. Dużo ludzi szło dróżkami polnymi na przełaj, skracając sobie zakręty szosy lub okrążając zatory, tworzące się na niej, gdy przechodziły oddziały wojskowe. A posuwały się one teraz długimi, nie kończącymi, się prawie kolumnami. Żołnierze byli zmęczeni, niewyspani z powodu trzydniowych walk, zakurzeni i głodni, a przede wszystkim źli, że kazano im się cofać. Mówili między sobą o zdradzie wybitniejszych dowódców. Nad tłumami unosiły się ustawicznie niemieckie samoloty, lecąc bezkarnie w głąb kraju lub wracając z wyprawy. Bomb nie rzucały na tym odcinku. O ósmej rano zatrzymaliśmy się w Mysłowicach w restauracji przy rynku na piwie i kawie. Połączyłem się już z żoną, która tu na nas czekała. Duch naszej grupy był do tej chwili mimo licznych ujemnych spostrzeżeń świadczących o grubych brakach organizacyjnych, dość dobry. Wierzyliśmy mocno, ze za kilka dni wrócimy do domu wraz ze zwycięskimi wojskami polskimi. Wiadomości pokrzepiające, zaczerpnięte na miejscu, podtrzymywały nas w tym mniemaniu. Były jednak i plotki niepokojące. We więzieniu mysłowickim pozostało 90 niemieckich więźniów politycznych. Ponieważ władze więzienne zostały ewakuowane, pozostali oni pod nadzorem tylko dwóch strażników. Miejscowa ludność niemiecka miała podobno zamiar uwolnić ich przemocą. Obawiano się, że dojdzie do rozruchów. Dalsza przykra wiadomość mówiła o szybkim zbliżaniu się wojsk niemieckich i przygotowaniach oddziałów polskich do wysadzenia trzech mostów na Przemszy. Mimo znużenia zdecydowała się zatem nasza grupka do dalszego marszu, aby nie ulec odcięciu. Na moście dla pieszych stała kompanie 75 p.p. „Co słychać?” – zapytałem znajomego porucznika. „Lada chwila będą tu Niemcy” – odpowiedział. „Wysadzamy wobec tego most w powietrze. Tam ten, drugi, pali się już.” Spojrzałem w tę stronę. Kłęby dymu i płomieni potwierdzały objaśnienie.

Trochę zdeprymowani sytuacją przeszliśmy w kierunku mostu kolejowego. Wnet doleciał nas głos ostrzegawczy sapera: „Uwaga! Oddalić się! Miny podłożone!” Ledwo się odsunęliśmy, nastąpiła gwałtowna detonacja. Jęknęła ziemia i uniosła się z posad, a z nią uniósł się jak żywy most ku górze, a potem runął z trzaskiem i łomotem. Powoli opadała fontanna ziemi i dymu. I most dla pieszych, przez który pospiesznie przechodziliśmy, został niebawem polany przez żołnierzy benzyną i zapalony. Kompania cofała się, a znajomy porucznik, przechodząc koło mnie, szepnął mi: ”Mamy zająć pozycje w lesie pod Jaworznem.

Uchodźcy. Kampania wrześniowa 1939 r.

Uchodźcy. Kampania wrześniowa 1939 r.

Szliśmy w tę stronę i rozłożyliśmy się z ciekawości w oznaczonym lasku. Biwakował tu tłum ludzi. Dwa bataliony wypoczywały w zagajeniu lub sypały drobne okopy. Po krótkim postoju ruszyliśmy dalej. Procesja ludzka przechodząca szosą stała się jeszcze gęstszą. Znów przeciągały nieskończone tabory wojskowe. Nagle zauważyliśmy na szosie tysiące rozrzuconych papierosów różnych gatunków a gdzieniegdzie tysiące rozsypanych na ziemi cukierków.

To zatrute!” – wołali ludzie, ostrzegając się wzajemnie. Byli jednak i tacy, którzy podnosili papierosy, próbowali ich działania i stwierdzali, że nie zauważyli objawów szkodliwych. Po południu dotarliśmy do naszych znajomych w Jaworznie. Ponieważ ich mieszkanie było już przepełnione gośćmi, zaprowadził nas gospodarz do salki kinowej Sokolni, gdzie radził przenocować na balkonie. Zaprosił nas do siebie na kolację i na zapowiedziane przemówienie radiowe ministra Becka, a nadto pocieszył nas ważną wiadomością, że zarówno Anglia jak i Francja wypowiedziały Niemcom wojnę. Nastrój optymistyczny zaczął znów zdecydowanie górować, aczkolwiek przeczyły mu odgłosy strzałów dochodzące od strony lasku. Restauracje były zajęte do ostatniego miejsca, a ceny podskoczyły do góry. Nagle zauważyłem, odział wojska, który po południu biwakował jeszcze w lasku. Podszedłem do niego i dowiedziałem się, że wycofywał się na Chrzanów.

Po kolacji zebraliśmy się wokoło radio odbiornika zasilanego baterią, bo prąd elektryczny został już wyłączony. Zapowiedziana na godzinę 20:00 audycja opóźniła się, o 30 minut. Napięcie nasze rosło, bo chcieliśmy się dowiedzieć, co w tej historycznej chwili powie nam mąż stanu, który kiedyś udzielił Hitlerowi tak ostrej odprawy na zerwanie przez niego paktu o nieagresji i który dumie podkreślał, że będziemy walczyć nawet sami, bo na plan pierwszy stawiamy honor. Ostatecznie rozczarował nas, bo mówił krótko i głosem zmęczonym a poza znanym już faktem przystąpienia do wojny zachodnich aliantów, niczego nie dodał. Skończył tak niespodziewanie, że zdumieni patrzyliśmy jeden na drugiego, nie wiedząc, co o tym myśleć. Zakłopotani rozeszliśmy się i wróciliśmy do sali kinowej, gdzie nasi współtowarzysze już spali. Rozłożyliśmy się na ziemi i przykryliśmy się płaszczami. Na parkiecie rozłożono na podłodze nieco słomy. Koło tysiąca osób znalazło tu prowizoryczny nocleg.

Wyruszyliśmy już o zmroku, bo krótko po 4:00 w dalszą drogę, dołączając się do taborów wojskowych oraz oddziału trzaskających i chrzęszczących tankietek. Uprzejmi żołnierze zabierali chętnie kobiety i osoby starsze na wozy. W lesie za Jaworznem zwróciły naszą uwagę znaczniejsze oddziały wojskowe, które tu odpoczywały w pełnym pogotowiu. Żołnierze spali z karabinami na łonie, leżąc na wozach, w rowach lub na skraju lasu. W ich twarzach widać było wielkie przemęczenie. Piechota, artyleria, konnica, pomieszały się. Mundury były siwe od kurzu i przepocone. W kuchniach polowych gotowano jedzenie. Posuwając się razem z wojskiem, dotarliśmy, koło godziny 8:00 rano do Chrzanowa. Krótko przed miastem spotkaliśmy ponownie 75 p.p. znany nam osobiście, bo stacjonował w Chorzowie. Wypoczywał on po całonocnym marszu. „Jaka jest sytuacja?” – zapytałem znajomych mi oficerów. „Zła, bo musimy stale się cofać.” – odpowiedzieli mi. „A dokąd my mamy iść?” „Rad udzielać nie możemy. Nas kierują do Szczakowy”.

Niebawem usłyszeliśmy przed nami detonację, a potem strzał.

  • Co się stało?
  • Oto tam leży powstaniec śląski, którego rozstrzelało przed chwilą nasze wojsko.
  • A za co?
  • Rzucił ręczny granat na mostek. Gdy go przytrzymano, mówił, że nie może dłużej przyglądać się ucieczce wojska polskiego. Aby zademonstrować swój sprzeciw, rozbił mostek dla powstrzymania odwrotu.
  • Uważam, że nie był to sabotaż, a zaburzenie umysłowe na tle przeczulenia patriotycznego.
  • Być może, bo każdy z nas przeżywa w sercu tragedię na widok niepowodzeń, lecz nie wolno bawić się nam w dociekanie psychologiczne w czasie wojny. Cofanie nie oznacza zresztą jeszcze klęski. I Francuzi cofali się przed bitwą pod Marną.

Zauważyliśmy teraz wszędzie masową paniczną ucieczkę ludności żydowskiej. Zabierała ze sobą całe wozy obładowane skrzyniami, worami i pierzynami. Polska ludność wyczekiwała zaś na ogół jeszcze rozwoju wypadków. Studnie przydrożne były zwykle wyczerpane, gdzie zaś była jeszcze woda, stały ogonki spragnionych. Panowała bowiem wciąż piękna, upalna pogoda, niespotykana zazwyczaj we wrześniu. Zatrzymaliśmy się dla narady, dokąd iść dalej. Droga na Krzeszowice była bowiem posterunkami wojskowymi zamknięta. Postanowiliśmy ostatecznie wyruszyć na dworzec i wyjechać w kierunku na Kielce. Stało na stacji koło dwudziestu pociągów ewakuacyjnych, w tym dwa z Województwa śląskiego z urzędnikami. Ich całodzienny przymusowy postój został wywołany zbombardowaniem przez niemieckiego lotnika mostu kolejowego. Mówiono, że kolumny robocze naprawią szkodę przed wieczorem. Wąż pociągów przeważnie towarowych, gęsto obsadzonych przez ludzi, ciągnął się kilometrami poza budynki stacyjne. Pasażerowie porozchodzili się po zakup chleba, mleka i owoców i dla nawiązania w tym celu kontaktu z ludnością wiejską. Dostarczała ona tych środków żywnościowych chętnie, często nawet bezpłatnie a gromadka dzieci kręciła się między wagonami i sprzedawała wodę po 20 groszy za dzbanek. Wobec, panującego upału, i znacznej odległości od zabudowań, płacono chętnie za ten napój. Lokomotywy stały stale pod parą a delegaci poszczególnych pociągów utrzymywali stały kontakt z dyżurnymi ruchu dworca. Odszukawszy śląski pociąg ewakuacyjny, stojący około dwóch kilometrów za Chrzanowem, ulokowała się nasza grupa na nim. Około godziny 13:00 pojawiły się nagle trzy niemieckie samoloty wywiadowcze i okrążyły pociąg kilkakrotnie. Doświadczeni radzili wobec tego, by schronić się w pobliskim lasku, bo wywiadowcy ściągnął niechybnie eskadrę bombowców, tak jak to się stało już w godzinach rannych. Udaliśmy się wobec tego do lasku, leżącego w odległości kilometra od toru. Istotnie pojawiły się po trzech kwadransach 6 do 7 samolotów, zniżyły się do 50 metrów i kołując ustawicznie nad torami, ostrzeliwały pociąg z karabinów maszynowych. Obserwując manewr ten z odległości, postanowiła grupa nasza nie wracać już do pociągu, a udać się pieszo do Trzebini. Wielka część pasażerów była widocznie tego samego zdania, bo niebawem ruszyły tłumy w tym kierunku przez polne ścieżki, prowadzące opodal szosy. Na dworcu kolejowym tej miejscowości, silnie rozbitym nalotami, stały dwa pociągi pancerne pod parą, które miały być przednią strażą i ochroną korowodu ewakuujących się pociągów. Pełno było tu lei i wyrw po eksplozjach bomb lotniczych oraz uszkodzonych wagonów. Na zapytanie oświadczono nam, ze z Trzebini żadne pociągi dla uchodźców cywilnych nie odchodzą i odchodzić nie będą i że Kraków został już przez władze polskie ewakuowany. Ulice miasta były puste a składy pozamykane. Przelewały się nimi tylko nieliczne patrole wojskowe. Z oddali dolatywały huki strzałów artylerii i grzechotanie karabinów maszynowych. Były to zapewne walki 75 p.p.

Kadr z filmu przedstawiający zniszczony w wyniku bombardowania most polski. Kampania wrześniowa 1939 r.

Ominęliśmy Trzebinię, aby udać się w kierunki Olkusza, o którym słyszeliśmy, że wojna do niego jeszcze nie dotarła. Na drodze wznosiły się znów tumany kurzu, w którym ciągnęły masy uchodźców. Niektórzy pędzili ze sobą bydło. Ustawicznie przewijały się wozy obładowane ludźmi i tobołami. Ponieważ żona była bardzo zmęczona, zatrzymaliśmy się w lasku, lecz dopiero po godzinie była w stanie udać się w dalszą drogę, podpierana przez znajomych. Ściemniało się z wolna, a wokoło uwidaczniała się coraz wyraźniej krwawa łuna pożarów. Koło 21:00 dotarło towarzystwo nasze do wsi i ulokowało się w pierwszej chacie położonej na wzgórzu. Zastaliśmy tam dwie rodziny ze Śląska. Przyjęto nas gościnnie, pozwolono się umyć i pokrzepić kawą. Wyszedłem teraz przed domek i rozejrzałem się wokoło. Gdziekolwiek spojrzałem, szalały pożary, a strzelanina nie milkła na chwilę. Położenie wydawało mi się mało bezpiecznym. „Gospodarzu” – rzekłem po chwili, „zawieźcie nas do Olkusza! Za przewóz damy wam sto złotych.” Chłop pokiwał głową, miał różne obiekcje, zgodził się jednakże ostatecznie na propozycję, przyprowadził konia i zaprzęgnął wóz.

Wyjechaliśmy wszyscy, bo i rodziny ze Śląska przyłączyły się do nas. Szosa była ciemna i opustoszała. Łuny i ustawiczne strzały wytwarzały atmosferę podniecenia i lęku. „Stój!” odezwał się nagle głos z ciemności, a równocześnie wyłoniła się za drzewa postać żołnierza polskiego. „Dalej jechać nie możecie, bo droga została przez nas podminowana.” Po chwili zjawił się porucznik, który rozpoczął pertraktacje. Był bardzo uprzejmy. „Przeprowadzę państwa sam przez las.” – zaproponował. „I tam są miny, które w pewnym momencie zapalimy. Musicie się więc trzymać jeden drugiego, aby się nie zgubić. Radzę zachować milczenie.” Ruszyliśmy w upiorną drogę przez ciemny, podminowany las idąc za oficerem gęsiego i trzymając się jeden drugiego za poły. Od czasu do czasu błysnęła lampka elektryczna oficera lub rozlegały się zewy i hasła podawane przez niewidzialnych żołnierzy albo nawoływanie towarzyszy dla sprawdzenia obecności wszystkich. Tak kroczyliśmy przez dwadzieścia minut. Gdy las się skończył i stanęliśmy na bezpiecznej drodze, okazało się, że zabrana rodzina ze Śląska zgubiła zamężną córkę z dwojgiem dzieci. Rozpacz babci i matki była wielka, zwłaszcza że córka pozostała bez pieniędzy.

Po trzech kilometrach, dalszej drogi pieszej, usłyszeliśmy detonacje, które mogły pochodzić od wysadzenia min leśnych. Około północy dotarliśmy do Olkusza. Na dworcu dowiedzieliśmy się, że za kwadrans odchodzi pociąg w kierunku Wolbromia. I tym torem próbowano bowiem ewakuować nocami bez przerwy pociągi na wschód. Zajechały platformy gęsto obsadzone ludźmi. Uzbrojona w karabiny lub rewolwery straż obywatelska chroniła pociąg przed sabotażystami, o których, stale mówiono. Przy przytłumionych światłach stacyjnych wdrapaliśmy się na wagony i siedliśmy plecami do siebie, aby w ten sposób podpierać się wzajemnie. Pomimo wstrząsów wagonów i zimnego wiatru, zdrzemnęliśmy się trochę. Nagle obudził nas gwałtowny wstrząs zahamowanego pociągu. Straż obywatelska rozpoczęła natychmiast badania. Wnet ściągnięto kolejarza, który pociąg zahamował, ustawiono go przy torze i rozstrzelano jako sabotażystę. W ciągu reszty nocy nastąpiły jeszcze dwie podobne egzekucje. Gdy się rozwidniało, stwierdziłem podczas skrętu toru, że przed naszym pociągiem jechało w odstępach od stu do dwustu metrów siedem innych, a za nami co najmniej cztery dalsze. Każdy z nich miał ponad 50 wagonów.

Wnet pojawiły się dwa niemieckie samoloty wywiadowcze, a około godziny 9:00 dziesięć samolotów bojowych. Nadlatywały kolejne, zataczając wielkie łuki i zaczęły ostrzeliwać pociągi z karabinów maszynowych. Pociągi zwolniły bieg, lecz nie zatrzymywały się. Tak przejechał pociąg naszej grupy stacje Wolbrom. W tym czasie rozpoczęło się obsypywanie bombami. Z głuchym hukiem wzbijały się ku niebu fontanny czarnej ziemi, rozrywanej eksplozjami, to na prawo, to na lewo od toru, niekiedy w odległości 10 do 20 metrów od jadących. Napięcie pasażerów wzrastało nieznośnie. Kobiety płakały, dzieci krzyczały, inni modlili się głośno lub tulili się do pokładów wagonów. Niektórzy siedzieli zrezygnowani lub zeskakiwali z wagonów i uciekali w pole. Dolatywały jęki i krzyki rannych i konających. Nad miastem, które było równocześnie bombardowane, unosiły się gęste chmury dymu. Nagle rozległ się gwizd lokomotywy, zakwiczały hamulce i pociąg stanął. W okamgnieniu zaczęli wszyscy pasażerowie zeskakiwać z wagonów. Nasyp był w tym miejscu bardzo wysoki. Kulali się więc z niego ludzie jeden za drugim, a za nimi zlatywały z rozpędem bagaże, o ile zdołali je zabrać. Wszyscy rozlatywali się po polu, rzucali się na ziemię i chowali się w kartoflach. Samoloty niemieckie obniżyły się na dziesięć metrów i rozpoczęły systematyczne ostrzeliwanie ukrytych.

Leżałem opodal gruszy polnej, czekając w podnieceniu na koniec szatańskiej walki z bezbronną ludnością cywilną, urągającą przepisom prawa międzynarodowego. Kilka metrów ode mnie leżał bez ruchu jakiś kolejarz. Gdy samoloty odleciały, stwierdziłem, że otrzymał on postrzał w głowę i nie żył. Na pobojowisku zostało razem z ofiarami na stacji, koło 70 zabitych i 300 rannych. Powoli zaczęli się ludzie podnosić z ziemi. Niektórzy drżeli na całym ciele, inni płakali, znów inni uciekali w dal. Tylko nieliczni zainteresowali się losem okaleczonych bliźnich. Przysłowie mówi, że charakter człowieka poznać można przy interesach, przy grze w karty i w pijaństwie. Dodam od siebie, że wyłania się on również w niebezpieczeństwie życia. I my zauważyliśmy, że nie jeden bohater, o którym sądziliśmy, że umie wyrywać dęby, chował się wtedy do mysiej dziury, a na odwrót skromny, wzgardzony szarak dokonuje cudów bohaterstwa.

Grupa polskich jeńców cywilnych i wojskowych. Kampania wrześniowa 1939 r.

Rozpoczęło się powszechne szukanie rodzin, znajomych. Jęki rannych rozdzierały serce. Transportowano rannych do szpitala. Powoli zapragnął jednak każdy wydostać się z tego piekła zwłaszcza, że nalot mógł się za chwilę powtórzyć. Szliśmy teraz w kierunku Miechowa, w którym cofały się przeróżne formacje wojskowe. W tę samą stronę maszerowali kolejarze, którzy opuścili pociąg i szukali schronienia w bezpiecznym miejscu. Postanowiliśmy się trzymać pewnego batalionu piechoty, myśląc, że tak będzie dla nas bezpieczniej. Gdy przechodziliśmy przez pewną wieś, nadleciały nagle dwa samoloty niemieckie, zniżyły się do 30 metrów i rozpoczęły ostrzeliwanie oddziałów wojskowych z kulomiotów. Wraz z innymi uchodźcami schroniliśmy się pospiesznie za domy, batalion zaś nie przerywał ani na chwilę swego marszu, lecz otworzył ogień na samoloty z dwóch dział przeciwlotniczych i ośmiu karabinów maszynowych, ustawionych na wózkach. Salwy z samolotów przechodziły ponad głowami maszerujących żołnierzy i bębniły po dachach i murach domów, zrywając z nich tynk. Strat w wojsku nie było. Nagle zauważyliśmy, jak z jednego samolotu niemieckiego wybuchł płomień, a potem buchnął dym. Zachwiał się w powietrzu i opuścił szybko ku ziemi, ciągnąc za sobą długą smugę dymu. „Zestrzelony!” – rozległ się okrzyk z setek piersi. Chmara ludzi pobiegła na miejsce lądowania przymusowego, zwłaszcza że drugi samolot odleciał na widok katastrofy swego kolegi. Kapitan odkomenderował pluton do pojmania jeńców i zabezpieczenia maszyny. Po tym doświadczeniu oddaliła się nasza grupa od formacji wojskowej i skręciła w następną polną drogę, prowadzącą równolegle do szosy, którą dalej maszerowało wojsko. Po pół kilometrze drogi zaświstały nad naszymi głowami ponownie kule, a huk wystrzałów pouczył nas, że batalion idący szosą strzela w naszym kierunku na wroga. Lecz gdzie był ten wróg? Obejrzeliśmy się wokoło i dostrzegliśmy w odległości 300 metrów niemiecki, konny patrol. Rozleciał się w różne strony i rozpoczął ostrzeliwanie. Tak znaleźliśmy się w środku walczących. Pochowaliśmy się do rowu, by przeczekać potyczkę. Nie trwała ona długo, bo niemieccy jeźdźcy zniknęli niebawem na horyzoncie. Epizody zestrzelenia samolotu i odparcia wrogiego podjazdu poprawiły naszego ducha.

Zdwoiliśmy tempo marszu i niebawem dotarliśmy do Działoszyc. Odtąd napotykaliśmy stale na trupy żołnierzy polskich i koni. Zwłoki były często przykryte płaszczami lub kocami. Porozrywane kulami lub pokute bagnetami ciała świadczyły o zażartej potyczce. Niekiedy leżało po pięć do sześciu zwłok koło siebie. Ludność mówiła o dywersantach, lecz nikt nic pewnego nie wiedział. Natrafiliśmy również na zwłoki cywili noszące kartki: „Zdrajca!”. Tu i ówdzie stały przy drodze spalone i uszkodzone domy, a niekiedy tliły się jeszcze ich zgliszcza. W pewnym miejscu napotkaliśmy na zwłoki kilkunastu umundurowanych powstańców śląskich, noszących liczne ciężkie rany, jak gdyby pastawiono się nad nimi szczególnie brutalnie. Tak stanęliśmy wieczorem w Miechowie. Wszędzie było ciemno, a domy stały puste i zamknięte. Tylko żołnierze kręcili się po ulicach, którzy ściągali tu dotąd z różnych stron. Biwakowali w polu. Z dala słychać było strzały. Nasza grupa umieściła się w zabudowaniach gospodarczych probostwa. Ponieważ stodoła była przepełniona, rozłożyliśmy się na klepisku. Nad ranem zbudziła nas muzyka wojskowa oddziałów polskich wychodzących z Miechowa. Żołnierze mówili, że idą na linię Wisły, aby tam utworzyć front. I my ruszyliśmy za nimi na wschód. W najbliższej wsi kupiliśmy mleko, chleb i kurę. Za zezwoleniem gospodarza postanowiliśmy ją ugotować. Nie doszło jednak do tej libacji, bo strzelanina zmusiła nas do dalszej wędrówki. Koło południa przechodziliśmy przez łąkę, rozsiedliśmy się na niej, a ja wstąpiłem do sąsiedniej chaty po chleb. Gospodyni wypiekała go dopiero, więc poprosiłem ją, by upiekła mi na prędce kilka placków. Nagle rozległo się dziewięć strzałów z granatnika. Chałupa doznała gwałtownego wstrząsu, a kobieta wyleciała z niej z krzykiem. Wypadłem za nią na łąkę, by odszukać towarzyszy, lecz nie odnalazłem ich już w starym miejscu. Ukryłem się za stogiem siana, aż strzelanina ustała, po czym ponowiłem szukania swoich. Wnet napotkałem na nieznanych zabitych i rannych, z których jeden miał rozerwany brzuch, inny zaś silnie krwawiącą ranę szarpaną ramienia. Po połączeniu się, z naszą grupą, wróciłem jeszcze raz do chaty po przyrzeczone placki. Dostrzegłem teraz wielki lej ziemny tuż obok domu, wyrwany przez granat.

W dalszej drodze przechodziliśmy koło dworu, którego właściciel rozdawał wszystkim gruszki i pomidory w dowolnych ilościach. „Bierzcie, ile chcecie!” – wołał. „Bo co nie weźmiecie, zrabują Niemcy.” Pośrodku wsi na pastwisku, gdzie rozgałęziała się kolej i przepływała rzeczka, zauważyliśmy znów czterech zabitych powstańców śląskich. Pytaliśmy mieszkańców o szczegóły potyczki, lecz nikt nic nie wiedział, bo w tym czasie zbiegli do lasu. Mówili tylko, że część trupów została już pochowana. Wkrótce dotarliśmy do Działoszyc, żydowskiej mieściny, która wydawała się nam wśród szalejącej wojny istną oazą. Ludność pozostała bowiem na miejscu, a jedzenia było w bród. Żydzi okazywali się życzliwi i usłużni, bo zdawali sobie sprawę z grożącego im niebezpieczeństwa. Dodatni nastrój został wywołany wiadomościami z frontu, bo w pobliskich Słomnikach stawiali Polacy wojskom niemieckim skuteczny opór. Postanowiliśmy zatem pozostać w tym raju do chwili wyjaśnienia się sytuacji. Sielanka skończyła się niestety już po dwóch godzinach, bo o godzinie 10:00 pojawiły się nagle rozbite oddziały wojskowe, wozy sanitarne z rannymi i wozy bagażowe, uciekające przed Niemcami. Żołnierze mówili, że wyrwali się z kotła, który wróg utworzył. Podniosły nastrój zmienił się raptownie w straszną panikę, a wszystko ruszyło w kierunku na Pińczów.

W okamgnieniu zaroiło się od tłumów uciekinierów, przeważnie Żydów. W przyspieszonym tempie doszliśmy w południe do wsi Góry Pińczowskie. Rozpoczęliśmy pertraktacje o żywność. Wtem zrobił się we wsi ruch. Uchodźcy, którzy przed chwilą szli tłumem w kierunku Pińczowa, wracali teraz w popłochu, wołając: „W Pińczowie są Niemcy! Miasto się Pali!”. We wskazanym kierunku unosiła się rzeczywiście łuna pożaru, a z dala słychać było strzały. Na domiar złego pojawił się nad wsią samolot niemiecki i rozpoczął rzucać bomby. W tym czasie zdążyłem nawiązać kontakt z uciekinierami z Pińczowa. Opowiadali, że Niemcy wygnali całą ludność na cmentarz, który otoczyli posterunkami, a potem rozpoczęli plądrowanie i palenie miasta. I nagle pojawił się w Górach Pińczowskich patrol niemiecki. „Alles stehen bleiben!(Wszyscy stać!)” – ryknął komendant. Jednym susem skoczyło w krzaki kilku umundurowanych powstańców śląskich i dwóch żołnierzy polskich, którzy przyłączyli się do uchodźców. Dowódca patrolu sortował tymczasem obecnych na cywilów i umundurowanych. Ostatnich ustawiał na szosie. Brał początkowo również kolejarzy i pracowników poczty, lecz po dyskusji puścił ostatnich na wolność.

Kadr z filmu przedstawiający zbombardowane, płonące miasto polskie. Kampania wrześniowa 1939 r.

Piętnastu „jeńców” otoczono żołnierzami konnymi i odprowadzono w kierunku Pińczowa. „A wy cywile” – odezwał się komendant do pozostałych – „Wracajcie do domu, bo Polska jest 'kaput’ ”. Na tym zakończył swoją akcję. Szosą pędzili już niemieccy żołnierze na motocyklach, najpierw pojedynczo, potem grupami, a wreszcie całymi sznurami. Byli uzbrojeni w lekkie karabiny maszynowe. Za nimi posuwało się osiem do dziesięciu czołgów i liczne samochody z wojskiem. Na twarzach uchodźców malowała się rozpacz, a następnie rozterka duchowa – „Niech będzie, jak ma być” – odezwał się nagle jeden z nich. „Wracam do domu!”. „Wracamy!” – odezwało się kilku innych. I Jeden po drugim kierowali się w drogę powrotną.

My zaś ulokowaliśmy się u jednego z gospodarzy, aby odczekać dalszych wypadków. Przez Góry Pińczowskie przelewały się teraz dniem i nocą bez końca niemieckie czołgi, armaty za armatami i wreszcie kolumny olbrzymich samochodów wojskowych. Jechało ich tysiące. Przelatywały również liczne eskadry samolotów. Nie budziły już panicznego lęku, bo nie rzucały bomb. Nocami obserwowaliśmy z zaciekawieniem balony na uwięzi z kolorowymi lampkami. Od czasu do czasu oddawano z nich strzały rakietowe. Imponujący był sprzęt niemiecki. Ich armia posiadała nawet specjalne wozy do mechanicznego szatkowania kapusty. Żołnierze niemieccy zachowywali się w Górach Pińczowskich na ogół grzecznie, częstowali ludność papierosami, a dziewczęta cukierkami i rozdawali nawet butelki z wodą sodową.

Ludność wiejska zaś ujmowała wszystko z osobistego punktu widzenia. Słyszeliśmy głosy: „Przeżyliśmy różne rządy. Za Moskala nie było najgorzej, lecz za powstaniem Polski zubożeliśmy. Jak będzie za Niemca nie wiadomo jeszcze. Może będzie i lepiej, bo to są dobrzy organizatorzy i dbają o rolnictwo. Trzeba więc cicho siedzieć i czekać.” Gdy jednak rozpoczęły się rekwizycje niemieckie, opinia ich pogorszyła się, a chłopi zaczęli dobytek chować. Do wsi napływali ukradkiem żołnierze polscy z rozbitych formacji. Przychodzili zmęczeni, zgłodniali, źli, rozżaleni na dowództwo i w nastroju skrajnie pesymistycznym.

Z Gór Pińczowskich wyjechaliśmy furmanką do Rzędowic pod Książem Małym i umieściliśmy się znów u gospodarza. Tu siedzieliśmy kolo dwóch tygodni. W tym czasie doznał Franciszek Grześ, który nam towarzyszył, udaru apoplektycznego. Zawiadomiliśmy o tym jego rodzinę, a ta uprosiła syna byłego posła Sikory, by przewiózł chorego samochodem do szpitala do Chorzowa. Gdy uruchomiono połączenie kolejowe do Katowic przez stację Tunel, wyjechaliśmy do Przysieki a stąd pociągiem z powrotem do Chorzowa.

Wspomnienia Wincentego Spaltensteina zostały spisane przez Edwarda Hankego. Nie były dotąd publikowane.

Czytaj dalej: Początek wojny: Losy rodziny Spaltenstein