W hitlerowskim Berlinie – wspomnienia Lesława Spaltensteina, cz.1

W roku 1940 wzywano mnie sześciokrotnie do urzędu pracy w Chorzowie i wręczano mi nakazy udania się ze zbiorowymi transportami do Rzeszy, lecz za każdym razem uchylałem się w ostatniej chwili od wyjazdu. We wrześniu dowiedziałem się do mego znajomego Potempy, który był niemieckim komunistą, a w urzędzie pracy miał zaufanych, że dalsze zwlekanie groziło mi oddaniem sprawy do gestapo, która uchylających się od pracy zsyłała do obozów koncentracyjnych. I tak wyjechałem w tym miesiącu z grupą roboczą składającą się z dwudziestu kobiet i trzydziestu mężczyzn, w której byli zarówno Polacy, jak i Volksdeutsche, do Berlina. Liczyłem wtedy 22 lata.

Lesław Spaltenstein

Zgromadzono nas w centralnym punkcie zbornym transportów urzędu pracy przy Prenzlauer Allee, dokąd zgłaszały poszczególne przedsiębiorstwa swe zapotrzebowania na siły robocze. Po dwóch dniach przekazano mnie wraz z innymi do huty szkła /Strahlauer Glashütten A.G./. Było to przedsiębiorstwo obejmujące osiem hut, a wchodziło w skład koncernu Siemens-Glas, składającego się z 42 hut szkła. Strahlau tworzyło dzielnicę Berlina, leżącą na peryferii miasta, koło pięciu kilometrów od centrum na drodze z dworca śląskiego do Frankfurtu nad Odrą, na półwyspie wytworzonym przez Szprewę i jeziora Rummelsburg. Nasza huta zatrudniała do 500 ludzi, a produkowała do 250 tys. butelek dziennie. Obejmowała ona plac wielkości 300 na 200 metrów, na którym stały budynki administracyjne, willa dyrektora, cztery hale maszynowe z piecami i maszynami amerykańskimi typu Obens, magazyny, warsztaty, kasyno itd. Huta posiadała nadto własny port na jeziorze i własne barki. Pracowała na trzy zmiany.

Proces produkcyjny polegał na tym, że z piasku, sody, krzemionki i mielonych rud wytapiano przy pomocy gazu z generatorów w piecach szkło, które spływało do kręcących się wanien, skąd maszyna pobierała je w stanie płynnym do fabryki butelek. Stopniowe wychładzanie wyrobów odbywało się w dalszym piecu chłodniczym na taśmie. Z czterech istniejących pieców największy był 15 metrów wysoki, a dalsze jego rozmiary wynosiły 20 na 25 metrów. Moja praca polegała na przenoszeniu butelek wypadających z maszyny do pieca chłodniczego stalową łopatą po 8 szt., a 50 butelek na minutę. Praca trwała 8 godzin dziennie, z tym że po półgodzinie następowała zmiana z półgodzinną przerwą. Praca była nieprzyjemna, bo trzeba ją było wykonywać w wysokiej temperaturze. Wystarczy wspomnieć, że szkło płynne miało 1300 stopni, butelki rozpalano do czerwieni 900 stopni, a piec chłodniczy na początku 600 stopni. Stale ulatniały się gaz i spaliny. Oparzenia odpryskami były częste. Zapłata wynosiła 90 fenigów za godzinę, co uczyniło 35 do 36 marek tygodniowo. Dochodziła do tego premia od butelek wyprodukowanych ponad normę. Bez premiowa norma na najszybszej maszynie wynosiła na szychtę 26 tys. szt. Za każde tysiąc szt. ponad normę płacono 20 fenigów. Za mieszkanie płaciliśmy 2 marki tygodniowo, a umieszczono nas w dawnych magazynach w pokojach mieszczących do 20 osób. Opłata za obiad w kantynie wynosiła jedną markę. Zdecydowaną większość naszej fabryki stanowili Niemcy i Volksdeutsche. Ostatni pochodzili z terenów zabranych Polsce przez Hitlera. Nas Polaków było tylko pięciu. Musieliśmy nosić oznakę ”P” i nie wolno nam było chodzić do kin, teatrów i publicznych lokali. Nie stosowaliśmy się jednak ściśle do tych przepisów. Z innych narodowości było 40 Rosjanek, 30 Czechów, 15 Ukraińców, 11 Chińczyków i po kilku Holendrów, Serbów, Francuzów i Węgrów.

Współpraca z Niemcami układała się znośnie, a z obcokrajowcami bardzo dobrze. Stale stykaliśmy się z cudzoziemcami z innych fabryk, bo na półwyspie, na którym stała nasza huta, a który stanowił język długości koło kilometra, a szerokości koło 400 metrów, znajdował się browar, fabryka przyrządów elektrycznych, stocznia, mniejsze warsztaty stoczniowe i składy węgla, w których pracowało koło tysiąca obcokrajowców. Mieszkało na nim koło 12 tys. ludności, w tym dużo rybaków. Patriotyczny nastrój Niemców słabł w miarę przeciągania się wojny i zaciągania młodszych roczników do wojska. Starsi Niemcy odnosili się już od początku znacznie chłodniej od hitleryzmu. Od roku 1943 uwydatniała się coraz bardziej niechęć do reżimu. Cudzoziemcy odnosili się do niemieckiego ruchu narodowościowo-socjalistycznego zdecydowanie wrogo, lecz nie ujawniali z natury rzeczy swych sentymentów. Ich nieprzychylność uwydatniała się w kolportowaniu wiadomości niekorzystnych dla Rzeszy, wrogiej propagandzie, obijaniu się i psuciu narzędzi i maszyn. Nasza grupa polska czerpała swe informacje z audycji radiowych. Niejakiś Jerzy Karcz ze Świętochłowic posiadał nielegalnie własny aparat. Słuchaliśmy nim zakazane stacje zagraniczne, a w szczególności audycji z Londynu. Liczba robotników obcokrajowców zatrudnionych w Berlinie wzrastała z roku na rok i doszła, jak mówiono, do 800 tys. ludzi. Większość z nich mieszkała w obozach, które liczyły do 2 tys. osób. Otrzymywali w nich zbiorowe utrzymywanie za ryczałtową opłatą. Do tej liczby dochodziła jeszcze wielka ilość jeńców wojennych, których doprowadzano do fabryk w kolumnach dla wykonywania robót prostych, jak wyładowywania z wagonów piasku i węgla. W naszej fabryce wykonywali tę czynność jedynie jeńcy radzieccy.

Wielka ilość cudzoziemców, rozmawiających obcymi językami, rzucała się w Berlinie w oczy szczególnie w niedzielę, gdy rozchodzili się oni po mieście. Z czasem zorganizowali swój czarny rynek, na którym kwitła nielegalna sprzedaż żywności i przedmiotów kradzionych. Transakcji tych dokonywano w niektórych podejrzanych restauracjach. Mówiono, że można tam było nabyć nawet rewolwery po 17 marek za sztukę. Wśród robotników obcokrajowców znajdowało się sporo elementu zawadiackiego, a nawet kryminalnego. Nic dziwnego, bo czynniki lokalne chętnie wypychały właśnie takie typy na przymusowe roboty do Rzeszy. Organizowały one nie tylko kradzieże, lecz i włamania oraz napady bandyckie. Wśród elementów ideowych istniały tajne organizacje, które przygotowywały sabotaże. Z wielkich zamachów sabotażowych wspomnę o spaleniu dziesięciu oddziałów fabryki AEG na Warschauerstrasse, gdzie gestapo rozstrzelało z miejsca 28 osób, oraz o spaleniu składów w Osthafen nad Szprewą.

Policyjna karta rejestracyjna Lesława Spaltensteina – Berlin, marzec 1945 r.

Niemcy starali się utrzymać olbrzymią armię cudzoziemców w karbach. Przy Schutzpolizei istniał specjalny oddział dla robotników z obcych krajów /Fremdempolizei/ przy Burgstrasse. Prowadzono tam ewidencję kartotekową z fotografiami. W każdym obwodzie policyjnym /Polizeirevier/ prowadził specjalny urzędnik kartotekę obcokrajowców i dozorował ich. Kontrolę dalszą wykonywała NSDAP, sprawdzając od czasu do czasu nocami, czy wszyscy byli w domu. Dla robotników „opornych” urządzono dwa obozy wychowawcze /Arbeitserziehungslager/, jeden w Reebrück, do których przekazywano ich na trzy miesiące. Stosowano tu drakońskie metody zastraszania jak bicie i wieszanie. Prawie co nocy budzono wszystkich do apelu, wśród którego wieszano jednego „delikwenta” na postrach dla reszty.

Dla Polaków był kościół przy Palissadenstrasse pewnego rodzaju punktem zbornym. Berlińska Polonia zamieszkała stale w tym mieście wprowadziła w nim zwyczaj śpiewania polskich pieśni kościelnych po ostatnim nabożeństwie. Spotykano się również w pewnej restauracji prowadzonej przez Polkę w okolicy Lichtenbergu.

Do sierpnia roku 1943 miał Berlin wygląd normalnego, stołecznego miasta, bo szkody wyrządzone przez stosunkowo niewielkie naloty rozrzucone na olbrzymiej zabudowanej przestrzeni, nie rzucały się w oczy, zwłaszcza że usuwano je starannie remontem/rozbiórką/, lub zasłaniano wysokimi parkanami. Stan ten zmienił się radykalnie w drugiej połowie roku 1943 i latach 1944, 1945, bo naloty stawały się coraz częstsze, a brały w nich udział z czasem setki, a nawet tysiące samolotów. Największe szkody wyrządzały pożary wywoływane bombami termitowymi. Były to sztaby długości koło 60 cm posiadające guziczki zapalające. Przy upadku wytwarzały płomień rozpryskujący się iskrami na odległość 2 do 3 metrów oraz olbrzymi żar. Nadlatujące samoloty wroga miały w podwoziu liczne skrzynie ze sztabami termitowymi, które wyrzucały specjalnym mechanizmem. Były i bomby fosforowe o miękkiej powłoce. Spłaszczały się przy upadku i rozlewały palący się i dławiący fosfor. Bomby kruszące, dochodzące do tony wagi, rzucano na obiekty ważniejsze. Naloty odbywały się początkowo tylko nocami. Dopiero od początku 1944 r. nadlatywały eskadry amerykańskie również za dnia.

Zniszczeniu ulegały teraz całe ulice i dzielnice, a Berlin zamieniał się coraz bardziej w olbrzymie rumowisko. Niemcy ewakuowali zniszczone części miasta, rozmieszczali wybombowanych, zagęszczając nimi mieszkania, które się utrzymały, a osoby niezwiązane z produkcją i obroną przeciwlotniczą przenosili do bezpieczniejszych części Rzeszy, zatem na wieś lub w okolice górzyste, a nawet do krajów przez siebie okupowanych. Podziwialiśmy sprężystość niemieckiej administracji, która nie zawodziła nawet w najtrudniejszych warunkach. Tylko jeden raz stanęły przez trzy dni koleje, miejska i podziemna, tramwaje, prasa i niektóre zakłady pracy. I nasza fabryka była wtedy nieczynna dla braku prądu i wagonów. Organizacja obrony przeciwlotniczej rozróżniała „stan niebezpieczeństwa nalotu” /Luftgefahr/ oraz „ostrzeżenie przed nalotami” /Luftwarnung/. O pierwszym stanie zawiadamiało radio, a o drugim nieprzerwany ryk syren przez trzy minuty. Krótkie przerywane sygnały odwoływały alarm. Wszystkie domy i warsztaty pracy posiadały indywidualne schrony. Nadto istniały publiczne schrony /Offentliche Schutzräume/ dla kilkunastu tysięcy osób. Specjalny gatunek schronów stanowiły wieże dla artylerii przeciwlotniczej /Flaktürme/. Było ich kilka jak w okolicy Zwierzyńca, koło Gesundheitsbrunnen i w dzielnicy Schöneberg. Dach ich stanowiła płyta żelbetonowa, kilka metrów gruba, wytrzymująca najcięższe bomby. Stały tu aparaty radarowe, podsłuchowe i ciężkie działa przeciwlotnicze. Okna tych budynków były małe i zamykane pancernymi płytami. Artyleria przeciwlotnicza stała na wieżach betonowych i rozrzucona w różnych dzielnicach, a nadto na wagonach kolejowych, które przerzucano do zagrożonej dzielnicy.

Polscy robotnicy przymusowi, Berlin 1942 r. Pierwszy od lewej: Lesław Spaltenstein

We wspomnianym budynku przy Zwierzyńcu mieściła się główna komenda obrony przeciwlotniczej /Befehlsstelle Zoo/. Miała ona na całym terenie Berlina rozrzucone punkty informacyjne. Każdy dom był włączony do przeciwlotniczej sieci telefonicznej, a fabryki miały po kilka takich telefonów. Podczas nalotów obowiązywał dyżur przy tych aparatach. Stałych informacji o sytuacji udzielało radio przerywające zwykłą audycję. Meldunki te ogłaszał według potrzeby spiker kilka minut np. „Eskadra lotnicza nieprzyjaciela składająca się ze stu samolotów przeleciała nad…i kieruje się w kierunku południowym…Zbliża się do miasta…Część samolotów skręca na zachód…Samoloty odlatują…”

Fabryka nasza miała dwa schrony i to schron główny pod budynkiem administracyjnym oraz dalszy pod magazynami. W pierwszym znajdowała się komenda /Befehlsstelle/. Była to budowa betonowa, a okna i drzwi zostały uszczelnione żelazną blachą. Zabezpieczono dopływ powietrza, były ławki, stoły, światło elektryczne, zbiorniki z wodą, telefon, radio.Wzmożone bombardowania Berlina wywoływały wśród Niemców przygnębienie i to nie tylko z powodu obawy o losy miasta i Rzeszy, lecz i z lęku o los rodziny i o własne mienie. My robotnicy cudzoziemcy cieszyliśmy się natomiast, widząc, że zbliża się klęska hitleryzmu, koniec wojny i powrót do domu. Nasze rodziny i nasza własność nie znajdowały się w Berlinie, a ryzykowaliśmy tylko własne życie.

Wspomnienia Lesława Spaltensteina zostały spisane przez jego teścia Edwarda Hankego. Nie były dotąd publikowane.

 Czytaj dalej: W hitlerowskim Berlinie – wspomnienia Lesława Spaltensteina, cz.2