W dniu 24 lutego 1945 r., podczas dziennego nalotu, uderzyło 16 bomb w naszą fabrykę, a w najbliższą okolicę kilka set. Hale fabryczne zawaliły się, a jej budynki strawił pożar. Siedzieliśmy w tym czasie w schronach. Huki, wstrząsy, łoskot zwalających się budynków i zgaśnięcie światła wywoływały przerażenie i panikę, tak że kobiety zaczęły płakać i zawodzić. Przez okienko obserwacyjne zauważyliśmy szalejący pożar. Po ulicach dzielnicy mieszkalnej latali wystraszeni ludzie błagający o pomoc dla zasypanych lub uciekali z palących się domów, wynosząc z nich resztki dobytku.
Przeniosłem się teraz z grupą robotników cudzoziemców na pierwsze piętro nie całkiem zawalonego domu fabrycznego. Inni zamieszkali w schronach. Po dwóch dniach przeniósł urząd pracy Rosjanki, do ogrodnictwa w dzielnicy Berlin-Bucholz, Czechów zaś do firmy dekarskiej Franz Heiduk w Berlinie Zachodnim, Albenslebenstrasse 27 koło Potsdamerstrasse i Sportpalast. Innych porozdzielano grupami do mniejszych pracodawców. Mnie samego skierowano do rolnika podmiejskiego Gauert’a w północno-wschodnim Berlinie. Gdy ten mnie nie przyjął, urząd pracy przy Janowitzer-Brücke, pozwolił mi wybrać sobie dowolną pracę. Tak przyłączyłem się do grupy czeskiej, zatrudnionej przy pracach dekarskich u Heiduka. Usuwałem z nimi szkody bombardowań na dachach. Miała pani Heiduk, która w interesie rej wodziła, grupę liczącą koło 50 robotników dla wykonywania prac przydzielanych jej urzędowo przez miejskie biuro budowlane, lecz nadto nieoficjalną brygadę składającą się z koło dziesięciu pracowników dla robót, za które poszkodowani dawali jej prywatną łapówkę, chcąc skrócić długą kolejkę wyczekiwania. Wszedłem do tej drugiej grupy, która była uprzywilejowaną, bo Heidukowa płaciła nam po 50 marek tygodniowo, czyli dwukrotnie więcej niż otrzymywaliśmy w fabryce, a nadto otrzymywaliśmy zarówno od niej, jak i od poszkodowanych właścicieli domów i ich lokatorów dodatkową żywność. Ponieważ panował brak materiałów budowlanych, braliśmy go z dachów domów zburzonych. Przy takich pracach odkrywaliśmy schowany zapas osiemdziesięciu butelek wódki, innym zaś razem spiżarnię zaopatrzoną bogato w pomarańczowe dżemy i konserwy.
Mieszkaliśmy w zbombardowanym budynku mieszkalnym, w którym ocalały parter, pierwsze piętro i kilka pomieszczeń piętra drugiego. Posiadał on ładny schron w sklepieniu betonowym grubości metra. Było nas razem koło 60 ludzi. W położeniu politycznym orientowaliśmy się dobrze i wiedzieliśmy, że armia radziecka podchodzi już pod Berlin. Na ulicach miasta zaczęto budować barykady. Mimo to toczyło się życie berlińczyków, poza nalotami, jeszcze w sposób dość normalny, aczkolwiek wszędzie widniały już ruiny. Kursowały tramwaje i koleje, sklepy były otwarte i niektóre kina dawały przedstawienia. Oświetlenie elektryczne i gaz oraz wodociągi funkcjonowały, gazety wychodziły regularnie. Wystawy sklepów były jednak przeważnie zabite deskami, a zaopatrzenie w żywność szwankowało niecoś. Gdy z rana dnia 22 kwietnia około godziny 9:00 pracowaliśmy na dachu, usłyszeliśmy odgłosy strzałów artylerii radzieckiej ostrzeliwującej Berlin. Rozpoczęła się masowa ucieczka ludności i ewakuacja niektórych urzędów. Trolejbusy stanęły, a komunikacja tramwajowa szwankowała, tak że ruch szedł tylko na niektórych odcinkach. Praca w fabrykach, a również i w naszym przedsiębiorstwie, stanęła. Sklepy były czynne tylko w ograniczonych godzinach.
Koło 25 kwietnia przeciągały ulicami miasta oddziały niemieckiej piechoty, artylerii i czołgów. Mówiono, że były to resztki armii generała Wencka. Na murach rozlepiono plakaty: Lieber Tot als Sklave! /Lepiej śmierć niż niewola!/. Bombardowania lotnicze i ostrzeliwanie artyleryjskie wzrastały z godziny na godzinę. Od 25 kwietnia zaczęły walić na miasto katiusze z lotniska w Tempelhof. Światło zgasło w całej dzielnicy. Gazety już się nie pojawiały. Sklepy pozamykały się. Tylko jedna restauracja w pobliżu wydawała zupę. Stołowaliśmy się w niej. Tuż przed naszym domem leżał niewypał. Siedzieliśmy coraz mniej w mieszkaniu, a coraz więcej w schronie, zwłaszcza gdy obstrzał się nasilał. W pewnej chwili zaalarmowały nas krzyki lokatorów domu stojącego naprzeciw. Bomba zerwała w nim klatkę schodową, tak że nie mogli zejść.
Stało się widocznym, że Niemcy wycofują się z przedmieść, bo strzały padały teraz z bocznej ulicy Yorkstrasse, a nadto zaczęli przygotowywać nowe barykady za nami, bliżej śródmieścia i przenosić działa i obronę w tym kierunku. W pewnej chwili znaleźliśmy się między dwoma frontami. Gdy Niemcy opuścili barykady za nami leżące, wywiesiliśmy czerwony sztandar i napisy w języku rosyjskim oznajmiające, że w domu znajdują się robotnicy obcokrajowcy. Napisy te ułożyli Rosjanie i Ukraińcy znajdujący się wśród nas, a flagi uszył Czech, który był z zawodu krawcem, płótno zaś dostarczyła nasza pracodawczyni Heiduk, która mieszkała w naszym domu. Dnia 28 kwietnia przed południem zjawił się u nas pierwszy patrol radziecki, a krótko potem większa grupa żołnierzy. Na prośbę Heidukowej zakwaterowano do niej dla bezpieczeństwa porucznika rosyjskiego. Obstrzeliwali nas teraz Niemcy, lecz dom nasz, którego wyższe kondygnacje uległy już dawniej spaleniu, trzymał się dobrze mimo kilku postrzałów. Tak nadszedł wieczór 29 kwietnia. Wtedy postanowiliśmy wydrzeć się w czwórkę z tego piekła i wrócić do ruin fabryk Siemensa na przedmieściu, bo ta część miasta była już zajęta przez wojska radzieckie od kilku dni. Grupa Polaków umówiła się już przed kilku tygodniami, że tam zgromadzą się po zdobyciu Berlina, aby wspólnie powrócić do ojczyzny. Było nas czworo, Józef Aulich ze Śląska, Ukrainiec, Czech i ja. Ruszyliśmy w drogę nocą poprzez ruiny miasta. Prowadziłem ich, bo posiadałem dokładną mapę Berlina. Na ulicach panowała pustka. Często napotykaliśmy na trupy. Gdy strzelano, chowaliśmy się pod ścianami. Kierowaliśmy się ku dzielnicy Neu Köln, obeszliśmy Tempelhof, gdzie stały wielkie oddziały radzieckie i przeszliśmy przez Szprewę na nieuszkodzonym moście. Nikt nas nie zatrzymał. Nad ranem stanęliśmy w zbombardowanych zabudowaniach szklarni Siemensa. Nie było w nich żadnych ludzi. Zakwaterowaliśmy się w jednym od biedy utrzymanym pokoju i spędziliśmy tu dzień i noc, czekając na próżno na innych towarzyszy.
Drugiego maja, czyli w dniu, w którym obrona Berlina skapitulowała, zauważyliśmy kolumny cudzoziemców prowadzone przez żołnierzy radzieckich na wschód. Zapytaliśmy przechodzących o szczegóły i dowiedzieliśmy się, że wojsko radzieckie formuje w koszarach na Alsenstrasse oddziały robotników cudzoziemców ze wschodu, aby ułatwić im powrót do domu, a dalej, że oni sami maszerują do Bisdorfu1 pod Berlinem. Przyłączyliśmy się zatem do tego pochodu i po kilku godzinach wędrówki dotarliśmy do celu w godzinach popołudniowych. Po drodze dołączyły się do nas dalsze grupy. W Bisdorfie znajdowały się liczne barki, przepełnione już reemigrantami, a nadto biwakowało tam koło 30 tys. ludzi na dworze. Wszystkim wydawano aprowizację składającą się z zupy, chleba, sera szwajcarskiego i smalcu w kostkach. Dzielono wszystkich na dwie grupy, z tym że pierwsza miała posuwać się dalej na Gorzów /Landsberg/, a druga na Kostrzyn. Nas przydzielono do drugiej. Dnia 3 maja ruszyliśmy dalej bez eskorty. Posterunki radzieckie kierowały nas drogami bocznymi, bo główne były zarezerwowane dla transportów wojskowych. Przyłączył się do naszej czwórki powstaniec z Łagiewnik. Ponieważ miałem mapę samochodową, prowadziłem naszych przeważnie na własną rękę przez cztery dni. Nocowaliśmy w stodołach lub porzuconych domostwach. Okolica, przez którą szliśmy, była prawie bezludna i strasznie zniszczona wojną.
Kostrzyn, do którego dotarliśmy dnia 6 maja, nie przedstawiał się lepiej. Wszędzie widać było same gruzy. Nad Odrą obozowały tłumy czekające na zezwolenie do przejścia rzeki przez most pontonowy. Udzielano go w czasie, w którym nie było transportów wojskowych. Nareszcie stanęliśmy na wschodnim brzegu. Na torach kolejowych czekały na nas puste pociągi towarowe. Wpakowaliśmy się do wagonu, który miał jechać w kierunku Poznania. Aprowizacja nasza skończyła się już dość dawno i przymieraliśmy głodem. Żywiliśmy się kartoflami, które znajdowaliśmy niekiedy w piwnicach opuszczonych domów. Pociąg ruszył, wioząc nas przez całą noc. Rano dnia 7 maja stanęliśmy w Poznaniu, którego dworzec był zniszczony. Zawalały go tłumy ludzi koczujących. Gdzieś wydawano chleb. Po walce zdobyłem pół bochenka.
Szukaliśmy pociągu odchodzącego w kierunku Śląska. Wskazano nam pociąg towarowy. Wdrapaliśmy się na wagon otwarty z kartoflami. Siedziało na nich koło 30 chłopa. Pociąg ruszył pod wieczór. W nocy spłukał nas rzęsisty deszcz aż do skóry. Marznęliśmy w przewiewie i zimnie. Rano dnia 8 maja stanęliśmy wreszcie w Katowicach. Tu rozstaliśmy się, bo Ukrainiec jechał dalej na wschód, a Czech złapał pociąg do Cieszyna, skąd zamieszał dotrzeć do Sudetów. Razem ze śląskim powstańcem wsiedliśmy do tramwaju jadącego do Chorzowa. Wobec braku pieniędzy jechaliśmy bez biletów. W domu dowiedziałem się, że mój kolega Podstępski zapisał mnie już na semestr prawa w Krakowie. Wyjechał tam w czerwcu na studia.
Wspomnienia Lesława Spaltensteina zostały spisane przez jego teścia Edwarda Hankego. Nie były dotąd publikowane.